SEZON 2014

Nazywam się Andrzej Makoś. Urodziłem się na Śląsku w Siemianowicach , a mieszkałem w Rudzie Śląskiej, więc gwara śląska nie jest mi obca. W 1960 roku, w związku z pracą ojca przeprowadziliśmy się do Zabrza, gdzie przebywam do chwili obecnej. Tutaj skończyłem podstawówkę nr 41 i III Liceum Ogólnokształcące Moja klasa , a następnie Projektowanie i Budowę Kopalń na Wydziale Górnictwa Politechniki Śląskiej w Gliwicach. W 1980 roku podjąłem pracę w zabrzańskiej kopalni „Makoszowy”, gdzie przepracowałem 26 lat, co uprawniło mnie do przejścia na emeryturę. W czasach młodzieńczych kopałem piłkę na podwórku jak wszyscy, potem dłuższy czas zajęła mi koszykówka. Mam nawet parę medali, w tym 3 miejsce drużynowe w Polsce w 1974 roku wśród szkół średnich. Rower miałem zawsze. Dziadek nauczył mnie jeździć bez dodatkowych kółek i pamiętam jak dumnie pedałowałem wokół mojego bloku, gdy miałem 5 lat.



Po średnim rowerze przyszedł czas na coś poważniejszego, pierwszy szosowy, marki "Kobuz”, w którym spawałem pękniętą ramę i który mi skradziono. Następnie odkupiłem czeski rower "Eska”, nieźle kręcił i do dziś stoi na strychu. Praca spowodowała upadek kolarstwa. Odrodziło się gdzieś koło 2001 roku, kiedy kupiłem zwykły rower mojemu synowi. Od czasu do czasu podkradałem mu go i trochę jeździłem. Spodobało mi się i pojechałem do Czech kupić Authora "Spirit". Dzienne długości byłe coraz dłuższe, okolica miejsca zamieszkania coraz bardziej poznana. W 2005 roku zacząłem jeździć na wspólne wyjazdy z grupą podobnych mi zapaleńców W drużynie Leonteam na trasie do Krakowa, co dawało wiele przyjemności i poznałem wielu niesamowitych ludzi. Do ciekawszych eskapad zaliczam trasę dookoła Tatr i wypad do Pragi, oraz 200km wyjazd z Zabrza do Wisły przez Salmopol i z powrotem. W 2006 roku wyeksploatowanego do granic "Spirit'a" zamieniłem na Authora "Synergy". W tym też roku podjąłem pierwsza dłuższą wyprawę.





Moi koledzy przeważnie nie uprawiają żadnego sportu, poruszają się ciężkawo, wątpię więc, żeby przejechali taki dystans rowerem.A muszę powiedzieć, że jazda rowerem pomaga, bo wszelkie choroby i dolegliwości przechodzą, jakby organizm sam się bronił. To skutek przystosowania do ciężkich warunków. Upały w Turcji były czterdziestostopniowe, a nam to w ogóle nie przeszkadzało.

TROCHĘ GWARY

Umówiony żech jest z Ziębą, kulomy się przez gruba na miejsce zbiórki. Pogoda taka sobie. Mo być 16 chopa, to jest od razu niemożliwe, żeby wszyscy byli na czas, no ale zobaczymy. Jakoś się prawie wszyscy pozbierali i ruszamy. Lasem i bocznymi drogami docieramy na pusty rynek Mikołowa. Robiemy pamiątkowa fota i chwila czekamy na jeszcze jednego, kuzyna Janka. Ponieważ go nie ma na czas, kulomy się dalej. W drodze na Paprocany Janek dostaje telefon, że kuzyn jedzie , więc wraca się po niego. My walymy dalej, bo droga daleko. Janek po pewnym czasie dogania nas z kuzynem, ale czekaliśmy na niego około 20 minut. Twierdzą ,że mioł plaza i temu to tak długo trwało. Jadymy lasem na Skoczów. Walymy , że yno szprychy furczą. Ciszę lasu i śpiewanie słowików zakłóca tylko donośny głos Adama, miejącego ciągle jakieś uwagi. Mówią, ze słuch przytępił na dole , na grubie, od ciągłego słuchania ile faz mają silniki. Kręcimy dalej, szkoda że nie ma z nami żadnej bikerki – Prezes jakoś wszystko umie załatwić tylko nie to. Strasznie miło kręci się w damskim towarzystwie. Te obcisłe koszulki i jędrne pośladki. STOP!!!. W Skoczowie na rynku spotykamy dwie zbłąkane owce na kolarzówach, tak że w końcu jest nos szesnastu. Walimy nad zaporę, po paru chwilach już my som... Tu biker Janek z Makoszów, pyto kto jedzie na Wisła. Nikt się nie odzywo, nie ma nawet odznak zaciekawienia, trocha mnie to dziwi, ale podobno były jakieś SMS, ale już nie chca w to wchodzić. W związku z tym , że dalej nie wiadomo kaj kto pedaluje, kulomy się wszyscy razem docierając prawie do centrum Bielska. Tu dzielimy się na dwie grupy. Sześciu smaruje do Wisły, reszta z tego miejsca do domu, no ale takim wielkim łukiem. W związku z tym, że pojechołech do Wisły, mogą opisać tylko ten fragment. Do Szczyrku jest raczej płasko, zjadamy obiad, chopcy szykują się na jakoś salmonella. Patrza na mapa i faktycznie pierona bardzo pozawijana. Klara wyszła i blinduje po łoczach. Cisna na pyndale z zabójczą prędkością 6 km/h, pot mie zalewa. Na górze okazało się, że to nie salmonella a Salmopol, ale i tak żech był chory. Do Wisły śmigamy 50 km/h. Jeden pieron z nos tak się rozkuloł, że nie wyrobił na zakręcie. Mioł szczyście , że z przeciwka jechała BEMA i chopu było szoda lakieru, więc zahamował. Biker elegancko więc go minął z prawej strony i szus w dół. Mijamy nowa skocznia,gdzie skoczki będą lądować na dachu budynku. Potem szlakiem wzdłuż Wisły zasuwamy do domu. Prędkośc powyżej 30 km/h . Jada i myśla „ Boże czymuś mnie zrobioł takim bykiem”. Jak byda mioł tako forma to może pobija rekord nie na asfalcie, ale w górach 327 km ze średnią 25 km/h. Droga przpikno, nad woda siedzą zakochane pary i brzdygolą sobie coś do ucha. Do jednych rycza „Bier ją” – facet kiwo łepą, że tak bydzie. Co chwila mijają nas bierki. Do Orny dojechali my po 20. Jako, że już byłych diabelnie zmachany wcinamy hamburgera i patrzymy na liczniki. W doma żech boł o 21:40 .W sumie przejechane od gruby 202 km ze średnią 20,4 km /h . Jechali my prawie 10 godzin, nie licząc postojów na siesta. Było fajnie zwłaszcza, że Jankowi się